Gdyby ktoś z przyszłości powiedział, że kiedyś będę biegać, zapytałabym, że co? Że ja? Odkąd pamiętam, bieganie było moim małym koszmarkiem. Przecież ja nienawidzę biegać. Zawsze byłam w tym ostatnia. I to uczucie na WF, gdy po kilkudziesięciu metrach rozdziera płuca, a osoby biegnące przede mną, zmieniają się w małe punkciki i znikają z pola widzenia. Zrezygnowanie. Nogi i ręce odmawiają posłuszeństwa. Do dziś to pamiętam. Bieganie było uosobieniem moich porażek w każdej materii, bo uwypuklało jeszcze bardziej, że we wszystkim jestem na końcu, poddaję się, nie umiem, nie potrafię. Brzmi znajomo?

O tym, jak zaczęłam biegać

Wyuczona nienawiść – też tak masz? Po prostu wiesz, że czegoś nienawidzisz i nawet po kilkunastu latach nie próbujesz zweryfikować swojego stanowiska. Stawiasz sobie mur, odgradzający cię od rzeczy, której nie znosisz, tylko dlatego, że ci nie wychodziła. Otaczają nas obrazy, filmy i hasła motywacyjne. Sugerują – możesz wszystko, ale… ty nie możesz nic. Nie możesz, bo nie chcesz. Nie chcesz, bo czujesz, że nie możesz. Twój potencjał jest właśnie łamany kołem, tak jak niegdyś mój. Jedynie ty potrafisz rozbroić swój blokujący mechanizm. Zdarza się, że jest to prawdziwy majstersztyk, z którym nawet MacGyver dałby sobie spokój. Jeśli sobie z tym poradzisz, uwierz, naprawdę możesz wszystko. Ja cały czas nad tym pracuję. Demontuję zegary, prostuję wskazówki, aby przesuwały się do przodu, a nie do jakiejś cholernej zaprzeszłości.

Dzień, który zmienił wszystko, zaczął się całkowicie normalnie. Nie było żadnej iskry, nikt nie kopnął mnie w tyłek, nie nastąpiła żadna wewnętrzna metamorfoza. Po prostu rano zadzwonił budzik, a potem przez okno zajrzało słońce. Między malowaniem rzęs a łykiem kawy krytycznie zerknęłam w lustro i westchnęłam, spodziewając się znajomej myśli – kiedyś trzeba będzie wziąć się za siebie i zrzucić te pokłady tłuszczu, z naciskiem na kiedyś. Głowa w lustrze  kiwnęła z nadzieją, a może trochę też z politowaniem, po czym zajęła się własnymi sprawami. O tak, moja głowa już tak ma. Nigdy w jednej parze. Wszystko robi na opak. Gdy chciałabym przemyśleć ważną kwestię, ona bimba gdzieś na manowcach, a gdy próbuję o czymś zapomnieć, natrętne myśli zbijają się w ciemną chmurę, otaczającą moje całe tu i teraz. Ta głowa jest chora. Nie umie myśleć zwięźle, to w niej powstają najdłuższe eseje, a w dodatku nocami. Dajcie spis ICD10, a znajdę jej numer.

Kilka razy mignęło mi na fb, jak znajome osoby chwalą się swoim endomondo. Postanowiłam umówić się z koleżanką. Napisałam z nastawieniem, że najwyżej przebiegnę parę metrów i wrócę do domu. Sam fakt pojawienia się moich chęci w tym temacie był zaskakujący, ale nie wiem, co gorsze, ciągły, niezaspokojony głód endorfinowy czy może ryzyko, że znów skończę z kolejnym rozczarowaniem na plecach, a trochę uzbierało się tych plecaków. I tym sposobem wieczorem zasznurowałam buty, a następnie udałam się na spotkanie pod osiedlowym sklepikiem, który nie miał być końcem mojej wędrówki, jak można przypuszczać, lecz dopiero początkiem.

Dziewczyny się nie spóźniły. Miały już wybraną trasę, bo biegały wcześniej. Ruszyłyśmy całkiem nieźle, ale po kilkunastu metrach złapała mnie kolka. Pomyślałam, że jeśli się teraz poddam, nie podejmę już drugiej próby, a ja tak bardzo chcę stać się lepszą wersją siebie, postawić na swoim, wygrać. Nie ma mowy. Zacisnęłam zęby i biegłam dalej. Przebiegłam 5 km. Nie wiem jak to się stało, ale się wydarzyło. Myślę, że to dzięki koleżankom i wspólnej motywacji (samej biega mi się bardzo ciężko i samotnie, wolę bieganie zbiorowe z moimi Kasiami). Byłam czerwona, spocona i sponiewierana. Przez zadyszkę nie słyszałam własnych myśli. Mimo iż biegłam na tyle wolno, że ktoś mógłby równo ze mną spacerować, prawie stanęła mi pikawa. Po bieganiu zjadłam banana niczym rasowy sportowiec, cały czas przechadzając się tam i z powrotem po kuchni, bo haj endorfinowy dał niezłego kopa i z tej całej ekscytacji nie mogłam usiedzieć w jednym miejscu. Najgorsze jednak miało dopiero nadejść. Pierwsza noc po bieganiu. Ledwo doczołgałam się do łóżka. Runęłam jak głaz, poległam na szlaku do swojego łóżka niczym wielka lawina kamieni. Każde przebudzenie, gdy chciałam przekręcić się na drugi bok, przypominało o tym, że wygrałam. Już wtedy wiedziałam, że chcę więcej. Ból nie jest taki zły. Przypomina, że żyję. Ból hartuje. Ten był dobry.

Po tym pierwszym nieudolnym biegu…

Nie zrezygnowałam. Postanowiłam pokonać swoją wewnętrzną barierę, która od dzieciństwa rozrosła się niczym mur chiński, dzieląc mnie na pół. Pierwsza połowa miała marzenia i tym żyła, siedząc w ciepłej i suchej twierdzy. Druga połowa miała inne zajęcia i nawet, gdy usłyszała, o czym ględzi pierwsza, nie zwracała większej uwagi. Dotarło do mnie, że jedną z gorszych rzeczy, które może sobie zrobić człowiek, jest wieloletnie trwanie w poczuciu niespełnienia.  Jak długo można myśleć, że chciałoby się coś zmienić, wymyślić, zacząć i kompletnie nic w tym kierunku nie robić? Życie składa się z przystanków. Im dalej jedziemy, tym mniej rzeczy spada nam niczym manna z nieba, a o więcej musimy się bardziej postarać. Jakiś czas temu natrafiłam na świetny filmik motywacyjny z niezwykle inspirującym przesłaniem –  przeciętna osoba umiera w wieku 25 lat, a jest chowana w wieku 75 lat. Filmik opowiada o tym, jak ludzie chowają głęboko w sobie własne marzenia, bo z jakiegoś powodu obawiają się wyjść ze strefy komfortu. W efekcie najzasobniejszym miejscem na kuli ziemskiej są cmentarze, gdzie razem z nami zamieniają się w proch niewykorzystane pomysły, marzenia i plany. Autobus jedzie dalej, ale wyglądanie przez okno zaczyna cię nudzić – niby coś byś zrobił/a, ale w sumie to ci się nie chce. Ta życiowa nijakość to wygoda, ale czy naprawdę to ci pasuje?

Moim pierwotnym marzeniem było wysłanie w kosmos nadbagażu, który dźwiga mój kręgosłup. Nic specjalnego, kto nie chciałby pozbyć się dodatkowych kilogramów. Z każdym kolejnym bieganiem zaczęłam zauważać, że zmienia się coś więcej – tam w środku, dorosłam do tego, żeby wymagać więcej. Moje marzenie okazało się niekończącą się matrioszką. Gdy otwieram kolejną matrioszkę, znajduję w niej następną. Bieganie hartuje nie tylko ciało. Biegam dopiero od 4 miesięcy, a czuję się całkiem innym człowiekiem. Gdy dopada mnie słabość mentalna, idę biegać. Pozwala mi to odnaleźć w sobie siłę na rozwiązywanie wewnętrznych konfliktów, na przebrnięcie obronną ręką przez sytuacje, które wydają się bez wyjścia. Kiedy biegnę, po prostu jestem, dla siebie. Nie muszę być nikim więcej, tylko sobą. Po bieganiu znów jestem matką, żoną, pracownikiem, ale także białą kartką. Przez tę jedną godzinę jestem chwilą, wiatrem, tym co widzę i słyszę wokół. Chłonę to, co aktualnie jest i w końcu przestaję analizować, błądzić gdzieś w czasie wczorajszym, zaprzeszłym i rozmyślać nad jutrem.

Pierwsze tygodnie biegania były okupione bólem, w szczególności kolana i stawy skokowe, ale kupiłam najlepszą rzecz, jaką mogłam kupić i nie były to lody zanurzone w gorącej czekoladzie ani nawet butelka Warny czerwonej, lecz buty do biegania z prawdziwego zdarzenia. Dzięki nim ból stawów minął, choć pewnie sprzymierzeńcem okazał się tu także czas – trochę lepiej wytrenowane nogi. Regularnie podnoszę próg swojej wytrzymałości. Gdy wydaje mi się, że już nie mogę, biegnę dalej i staram się przyspieszyć.

Czy warto spróbować?

Najpierw przez wiele lat słuchamy o tym, że nie damy sobie rady, a później sami zaczynamy tak sobie tłumaczyć i tak też się dzieje – efekt samospełniającej się przepowiedni czai się za każdym rogiem. Dzięki bieganiu zmieniłam swoją wewnętrzną formułkę i już nie powtarzam w duchu dawnej, pesymistycznej mantry. Jestem siłą. Dziewczyna we mnie zaczęła podnosić się ze wszystkich swoich upadków. Już nie czekam z wywieszonym warkoczem, aż przyjdzie zmiana na lepsze. Wspinam się po nią sama. Nie czekam. Biegnę.

Udostępnij