Dawno, dawno temu razem z J. pisałyśmy opowiadania. W zwyczajnych, szkolnych zeszytach. Niezliczone kartki wypełniały się drobnym maczkiem. Pisałyśmy dla zabawy, a później zaśmiewałyśmy się do łez. Jest to jedna z tych rzeczy w moim życiu, których nigdy bym nie zmieniła, no może z wyjątkiem głównej bohaterki, bo ta byłaby stosownie starsza i nie chciałaby rzucać się z mostu od pierwszego rozdziału, a jeśli już, to na pewno nie z powodu nieszczęśliwej miłości. Nie będzie małą, nieporadną dziewczynką. No chyba, że ukradkiem, od czasu do czasu, ale jeśli nikt nie widzi, to się wcale nie liczy.
Jej historia nie mogłaby zacząć się banalnie. Musiałby to być rozstaj dróg, choć tak naprawdę nie wiadomo jaki. Można mieć jedynie pewność, że drogi są dwie – wrócić lub uciec, a przeszłość nie z tych, które da się posmarować masłem.
W walizce zabrakłoby miejsca na sentymenty, a kto myślałby w takim momencie o istnieniu worków próżniowych. Uda się przemycić tylko jedno małe pudełko z bliżej nieokreślonym smuteczkiem. Zawinięty w srebrny papierek, przeznaczony na późne wieczory, dopóki się nie rozpuści, pozostawiając w ustach gorzki posmak, nienapisane listy w kredensie, lukę w śnie.
Moja bohaterka słucha smutnych piosenek, koniecznie najsmutniejszych ever, idąc pustą ścieżką. Daleko majaczą się pojedyncze drzewa i domy. Pada deszcz, ale żeby nie wyglądała jak zmokła kura, po lekkim zwilżeniu włosów, jakimś sposobem omija jej postać. Po kilku kilometrach ujawniłabym jej imię. Długie będzie najlepsze. Najlepiej takie, które pasuje do nietuzinkowych osobowości albo po prostu Magdalena, bo wszystkie Magdy, które znam, to bardzo fajne babki. Poza tym nie mam innego pomysłu na imię.
Zamiast skręcić w zarośniętą ścieżkę i rzucić się ze skarpy, jak to zwykle bywało z moimi bohaterkami, Magdalena pójdzie dalej. Właściwie to ona nie miała nigdy zamiaru kończyć, tylko zaczynać. Zupełnie inaczej. Prościej. A może po prostu wypiła za dużo wina poprzedniego wieczoru. Poza muzyką słychać miarowe chrzęszczenie pod stopami – do samego przystanku, na którym wsiada w kołyszący się autobus starego typu.
Samotność kosmosu
Magdalena jest po prostu trochę samotna. Tak jak każdy, a może trochę bardziej. Nazywają ten stan samotnością kosmosu. Niech będzie. Myśli pozbawione grawitacji unoszą się w granatowej czerni strasznej przestrzeni. Nawet może być, choć nie jestem szczególną fanką metafor dopełniaczowych, ale co mi tam, tutaj mogę wszystko.
W autobusie zastanowi się, co zrobi w nowym mieście. W końcu jedzie w nieznane. Bez wątpienia za czymś tęskni, próbuje nie patrzeć wstecz, ale nie oszukujmy się – jeśli coś trapi Magdalenę, myśli o tym natrętnie całymi godzinami. Tak już ma. Deszcz dudni w szyby. W powietrzu unosi się szara mgiełka, bo ziemia mimo wszystko jest ciepła. Deszcz jesienny nie jest tak dobijający, jakby mogło się wydawać. Płaszcz schnie na siedzeniu. Magdalena na drugim. Będzie jechać całą noc, a za kilka sennogodzin obudzi się w innym życiu. Będzie świt. Opustoszałe ulice. Wszystko takie retro jak w starych filmach, nawet jej walizka, a kierowca autobusu będzie jak młody Nick Cave albo chociaż niech tak śpiewa za kierownicą (tylko może nie tę balladę o czerwonych różach, bo to byłoby zbyt podejrzane).
M. wysiądzie i ruszy przed siebie z przekonaniem, że wszystko się ułoży i tę myśl będzie w sobie pielęgnować. Nie jest z tych, którzy poddają się na wstępie, a w każdym razie zwykle wierzy w to mocno przez pierwsze pół godziny.
Wszędzie, gdzie się pojawia, jest po prostu Magdaleną, dopóki za dużo o sobie nie chlapnie. To jej odpowiada, bo gdy człowiek powie A, musi powiedzieć B i tym samym drążyć jeszcze bardziej wgłąb siebie. Wyciąganie niektórych spraw Magdalenie nie leży, więc ustaliła, że skoro zaczyna od nowa, to naprawdę od nowa. Poprzednia M. umarła z pierwszym, starannie przydeptanym niedopałkiem w nowym mieście. Teraz można już oddychać na nowo. Będzie tylko lepiej, a jeśli się nie uda, to chociaż mniej skomplikowanie. Koniec z tym wszystkim. To jest dobry moment na to, aby w końcu stać się sobą, a nie kimś widzianym oczyma innych. Idealna pora na własne życie bez tej całej, cholernej, zaprzeszłej reszty, bez wymyślonych ograniczeń. Magdalena uśmiecha się, bo tak.
Zajebiście jest oddychać świeżą dorosłością. M. otwiera okno, wdychając jesienny zapach. Jest specyficzny, palone drzewo, rześkie powietrze, liście. Zanim wyszła z domu, zdążyła cztery razy poukładać swoje rzeczy w walizce, a potem z powrotem je wyjąć i schować do szafy, aby ostatecznie spakować ubrania na nowo. Niełatwo być rozchwianą emocjonalnie kobietą. To prawdziwe wyzwanie. Zdążyła też przeczytać wiersz o tym, aby spieszyć się kochać ludzi. Kilka starych zdjęć, pognieciona kartka ze znajomym pismem. Spieszyła się, ale zbyt wiele z tego nie wynikło. Im bardziej człowiek spieszy się kochać, tym więcej w tej miłości potknięć. Wydaje mi się, że nie o pośpiech w tym wszystkim chodzi, a o celebrowanie każdego dobrego, zwykłego dnia… – zapisała w pamiętniku. A może po prostu za mało się spieszyła. Kiedyś ktoś jej powiedział, że człowiek, który odchodzi na zawsze, po kilkudziesięciu latach znika w głowie, jakby go wcale nigdy nie było i już tak nie boli. Może coś w tym jest, bo trudno przypomnieć sobie choćby barwę głosu osoby, która kiedyś była. Z czasem jej obraz staje się tak nierealistyczny, jakby wcale nie istniała. Tak właśnie wygląda umieranie. Trwa długie dziesięciolecia.
Ciężki charakter Magdaleny
Magda i tak uwielbia się umartwiać. Gdyby ktoś chciałby zapytać, o czym myśli, zapewne powiedziałaby, że o niczym. Jeśli dalej by drążyć, okazałoby się, że czymś się martwi. W końcu w jej życiu jest tyle rzeczy wartych zamartwiania, że nie traci nawet sekundy i po prostu to robi. Taka natura. Drugim hobby Magdy jest rozdrapywanie starych ran. Ten typ tak ma, dlatego unika luster, bo widzi w nich każde krwawiące miejsce. Strupki swędzą i proszą się o zdrapywanie, jej życiowe NeverEnding story trwa. Powstają kolejne wiersze, jej wiersze, wyrwane z kontekstu brudnej codzienności. Nie wszystko da się wyprać, a czasem jest tego tyle, że jedyne, co można zrobić, to rozsiąść się w fotelu i zapalić papierosa. Pomyśleć o tym jutro jak Scarlett O’Hara. Gdyby tak życie udało się napisać od nowa jak książkę – czasem sobie marzy, tylko co z tego, nie byłoby wtedy żadnej Scarlett ani Magdy, tylko bezbarwne postacie, o których nikomu nie chciałoby się pisać, już nie wspominając o czytaniu i kręceniu filmu. Tak już musi być, że dla jednych życie jest komedią, a dla innych melodramatem. Szczerze mówiąc, Magda nie wie co gorsze. W komedii musiałaby śmiać się z niczego i udawać, że gra gitara, a tak to chociaż ma liczne powody do zamartwiania się. Ma tak od dzieciństwa. Specjalistka wysokiej klasy w zatapianiu się w myślach. Jak ja.
Autobus zatrzymuje się na przystanku, wypluwając Magdalenę w świat. Przez otwarte drzwi wdzierają się pierwsze symptomy nadchodzącego świtu. Już nie napiszę o M., wysiadła, a ja jadę dalej. Jestem ja – sama, już bez Magdaleny. Może i lepiej, bo spać się chce, a ona sobie nie życzy roztrząsania jej przypadków. Przytulam głowę do okna. Jadę do codziennego życia. Do garów, psa i prania. Znów jestem Anka. Anka – Szklanka spod 25. A reszta to nieprawda.