Pierwszy raz w swojej historii marzyłam, aby posiedzieć w domu. Ja – łazik, poszukiwacz przygód, prawie Indiana Jones w kiecce i traperach, wolałam wykupić cały zapas cytryn i kakao, może nawet butelkę Warny na czarną godzinę i wgłębić się w swoją czerwoną, mięciutką kanapę. Przepaść w niej jak w otchłani. Jestem czuła na pory roku. Im bliżej zimy, tym smutniej, bardziej depresyjnie i w ogóle do luftu. Taki nastrój nieprzysiadalny, byle skulić się w kłębek i tak sobie egzystować z tą kanapą w symbiozie, popijając na zmianę herbatę z kakao, choć ta herbata nie w moim stylu, bo zwykle to kawa plasuje się na najwyższej pozycji życiodajnych trunków.

Zamarzyłam, że nie muszę wychodzić, niczego załatwiać, wszystkie sprawy ukryję za regałem. Schowam się pod płachtą jak wieki temu pod lejącą spódnicą babci.

A jednak pojechałam, szczerze mówiąc, nie wiedząc do końca gdzie, bo myśl o wyjeździe przesuwałam gdzieś za horyzont najbliższej przyszłości. Jakieś Ćwiszno-Świżno. Trzeba było zebrać graty, poukładać sobie w głowie jakieś plany. Dostroić, nastawić inną stację. I na nic zdało się zaklęcie – pochłoń mnie, o czarna dziuro.

Dźwirzyno

Nie ukrywam, że jestem pedantką językową na miarę swoich możliwości (z naciskiem na ostatnie cztery wyrazy), ale miejscowość Dźwirzyno jakaś taka nieprzyjazna w odmianie przez przypadki. Idealna sprawa dla profesora Miodka, czy pisać w Dźwirznie czy w Dźwirzynie, Dźwirzno obok Mrzezina, a może Dźwirzyno obok Mrzeźna.

Na miejscu po kilkugodzinnej podróży mogliśmy w końcu rozprostować nogi, więc pierwsze kroki skierowaliśmy w stronę morza. Wiele lat temu, zanim jeszcze odkryłam góry, jeździłam nad morze. Spędziłam tam nie jedne wakacje. Powitanie z morzem zawsze było wyjątkowe. Tutaj też. W sercu rozlewa się ciepło i to znajome, radosne uczucie, że zaraz zobaczę ten ogrom wody, już słyszę, jeszcze trochę, kawałeczek. Jest!

Morze tego dnia było podminowane. Fale jakieś takie niezdecydowane, jakby chciały, a nie mogły. Wciągam nosem morska bryzę. Piździ. Może i pięknie, ale piździ niemiłosiernie. Zapinamy się na cztery spusty i idziemy przed siebie. Małolata biega w kółko z łopatką. Oszalała. Wszędzie próbuje wykopać dołek. Jak dobrze, że założyłam jej kalosze, bo morze zdążyło polizać nam nogi. Jak wiele żyć już zabrało i oddało z powrotem lub nie – nachodzi mnie ponura refleksja.

Mamo, chciałabym mieć mewę! – przerywa małolata.

Mewa byłaby u nas bardzo nieszczęśliwa, bo ona woli latać nad morzem – tłumaczę, ciesząc się, że ptaszysko również nie pała entuzjazmem do pomysłu udomowienia i odlatuje kilkanaście metrów dalej, aby pokazać nam ogon i poskrzeczeć.

Żołądki, szczególnie ten najmniejszy, dopominają się o obiad. Idziemy na rybę. Sobota. Knajpki pozamykane. Jedna otwarta. W Menu obiadowym tylko jedno danie z rybą. Ryzykujemy. Zamawiam jeszcze koktajl ze szpinaku, pietruszki i limonki, aby odkupić swoje winy wobec dziecka w postaci happy meal w McDonald. Fu! Fuj! – słyszę. Nic z tego, nie przejdzie. Piję za nią, robiąc dobrą minę do złej gry, pytając w myślach, ile trzeba wypić, żeby to wypić ze smakiem.

Przez pierwsze dwa dni kostnieję z zimna, ale nie poddajemy się. Uprawiamy spacering plażowy. Kolejnego dnia jeszcze zimniej. Pobiegałabym, aby się rozgrzać, ale lenistwo wygrywa. Idę nad morze, idziemy razem, bo w końcu jesteśmy tu dla jodu i tych wszystkich minerałów w powietrzu. Czuję w sobie moc, każdy oddech jest jak pigułka zdrowia. Morze pożarło plażę. Pierwszy raz widzę je takie zagniewane. Niebo jak malowane – wszystkie odcienie granatu i błękitu, na nim drgają białe sylwetki polujących ptaków. Dla nich to świetna okazja. Patrzymy jak urzeczeni. Takie chwile uczą, że nawet z rzeczy, których nam się nie chce, możemy wyciągnąć dla siebie chociaż jeden powód, dla którego i tak było warto.

Kolejnego dnia jedziemy do innej miejscowości. Miliardy muszelek i kilka znalezionych bursztynów. Kupuję kuferek na nasze morskie skarby, a w głowie obmyślam, co z nich zrobić w domu. W niektórych siedzą jeszcze małże. W akcie małego bohaterstwa wrzucamy je do wody. Dojemy im szansę. Niech sobie małżują dalej. W końcu każdy chce żyć i nigdy nie wiadomo, co taki małż ma w małżowinie, a może nawet małrzenia czy plany na zmałżowienie świata, żeby był trochę lepszy.

Wyciągam Pana Męża na bieganie – jego pierwszy raz. Lecimy plażą 2,5 km, a drugie 2,5 km leśnymi wzgórzami przy plaży. Ostre podbiegi dają nam w kość. Nie zraża mnie to, bo kolejnego dnia wybieram się na samotne wybieganie brzegiem. Jeszcze nigdy nie biegłam plażą, ale udaje mi się nawet ładny dystans wydusić, bo dziesięć kilometrów. Czuję to w nogach dopiero pod kwaterą. Jutro będzie bolało.

Nadchodzi dzień powrotu. Nawet się cieszę. Nie zmieniam swojego zdania na temat morza – jest fajne pierwsze trzy dni, a potem wkrada się nuda. Leżenie plackiem nad morzem nigdy tak do końca nie było w moim stylu. W podróży powrotnej podziwiam widoki od strony pasażera, a w szczególności liczne farmy wiatraków, które mijamy przy autostradzie. Nagle w samochodzie następuje dziwne porozumienie telefonów. Pip-pip, pip-pip, pip-pip. Nasza sieć informuje nas, że jesteśmy w Niemczech. Shit! Tfu, Scheiße! Źle zjechaliśmy i podążamy w stronę Berlina. Nie bardzo możemy się zatrzymać. W końcu stacja paliw. Patrzymy na mapę. Nie opłaca się zawracać. Szybka decyzja – wracamy do Mazowieckiego przez Berlin. Zawsze marzyłaś o wycieczce do Niemiec – mówi Pan Mąż. To masz! Uśmiecham się – w końcu nic się nie stało wielkiego. Zdarza się. Nigdzie mi się nie spieszy.

Aha… tyle lat bez używania niemieckiego. Układam sobie w głowie, jak tu kupić trzy kawy. Czy powinnam powiedzieć drei Kaffen mit dem Milch bitte, a może … mit den Milch, a może w ogóle bez zaimka, a może ich bitte um drei kaffen mit Milch. Ostatecznie zamówiłam Kaffee Latte, a jak się okazuje, na Latte mówi się Lato – ładnie. Wydukałam danke schön i ruszyliśmy do domu, obserwując z oddali światła Berlina. Kawa Lato to przeznaczenie, to nie może być przypadek – mówię. Mam pomysł na kolejny urlop.

Wyjazd nad morze jesienią

 

Bardzo dużo muszelek nad morzem

 

Listopad jesień sztorm

 

 

Udostępnij