Kilka dni temu natknęłam się na niesamowity artykuł na stronie Ohme, autorstwa pani Ewy Raczyńskiej – “Nie mieć już mamy… Tęsknota, której nie da się ukoić.” Po przeczytaniu było wielkie wow, bo w końcu ktoś idealnie odwzorował uczucia, które towarzyszą mi od wielu lat, a jednocześnie jakoś trudno przeobrazić je w słowa.
Nie mieć już Mamy…
My, osieroceni w ten sposób, rzadko kiedy umiemy o tym rozmawiać. Właściwie to rzadko kiedy rozmawiamy o sobie i o tym, jak wyglądało nasze życie przed i po. Bardzo często jesteśmy też naznaczeni przez społeczeństwo jako “te dzieciaki bez matki” – inne, podejrzane, dziwne, niekompletne. Nie zliczę, ile razy postawiono mi na czole stempel – ta, która… ta, od… ta, co.
Dorastanie bez mamy jest skomplikowane, jeśli w ogóle możliwe. Zazwyczaj pozostajemy dziećmi, będąc już rodzicami. Razem z nią umiera kawałek czegoś bliżej nieokreślonego. Pod skórą nieustannie nosimy w sobie płaczące dzieci, których nie da się ukołysać. To tęsknota, która nie znika, a ewoluuje w dożywotnie poczucie straty. Moje wewnętrzne dziecko wciąż czeka na mamę, która przyjdzie i da mu to wszystko, czego nie zdążyła. Nie rozumie, że to nigdy nie nastąpi.
Będą świadectwa, upchane do szuflady, a wszystko to bez większego znaczenia. Dyplomy, z których nie będzie dumna. Radość z osiągnięć zawsze jakaś taka przygaszona. Można mówić sobie w myślach – wiesz mamo, udało mi się jedno albo drugie, ale wiesz, że mówisz to tylko do siebie albo kamienia i nigdy nie dostaniesz odpowiedzi, nikt nie poklepie cię po plecach, i wtedy właśnie nadchodzi chwila, gdy na nowo przeżywasz jej śmierć. To ciągle wraca.
Będą wybryki, po których nie będzie wściekła i nie powie po wszystkim, że i tak kocha. Nikt nie będzie kochał w ten sposób już nigdy. Nie ma już domu, z którym się utożsamiałeś, choć często nie był idealny. Jego wspomnienie pozostanie kołyską dla smutków. Trudno wspominać tę przeszłość przed. Nawet trudno myśleć o niej w kategorii starych, dobrych czasów, bo to wszystko i tak przeniesie cię do miejsca, w którym twoja egzystencja musiała zacząć się od nowa. Bez mamy.
Jest za to życie za szybą. Wszystko wokół jakoś się toczy, świat się nie zawalił, tylko w środku wszystko stanęło i skamieniało. Taki stan przetrwałej żałoby, bo to, co się stało, dociera do ciebie latami, z każdym kolejnym momentem, kiedy powinna być przy tobie, a tak nie jest. Zostaje jakiś taki żal, że trzeba było dorosnąć za szybko, usamodzielnić, spalić niektóre mosty, wziąć na barki dorosłe problemy. Wszystko za szybko i dużo w tym gry na chybił trafił. Za każdym razem, gdy się potykasz, zdajesz sobie sprawę, że zawsze to ona stawiała cię na nogi, gdy uczyłeś się chodzić. Teraz musisz podnieść się sam z każdego upadku. Kompletnie sam.
Ludzie zazdroszczą sobie różnych rzeczy, a my po cichu zazdrościmy tych prozaicznych – herbaty wypitej wspólnie z mamą, telefonu do mamy, maminego ciasta, domu z mamą. Niczego więcej. To zawsze będzie przydarzać się innym, nam już nie.
Czasem zapłonie mała iskra, że może po prostu wyjechała i ułożyła sobie życie na nowo. Może jeździ autobusami lub tramwajami, kupuje bułki w sklepie na drugim końcu miasta. Jest zapracowana. I kiedyś nadejdzie dzień, w który udałoby się wypatrzeć jej twarz gdzieś na ulicy, obrócić w pył lata jej nieobecności i powiedzieć, że nic się nie stało. Nic nie szkodzi. A później stukasz się w głowę, bo przecież twoje życie to nie żadne science fiction.